Rok Muzyczny 2013

Robert M To Baran

2013 11 22

Potwierdzone info: advancedbackgroundchecks.com/d/robert-baran/56212791

Robert M To Burak

2013 11 10

Potwierdzone info: linkedin.com/pub/robert-m-burak/5/b54/559

Muzyczny Kiciarz Roku 2013

2013 10 22

Do końca 2013 pozostały jeszcze ponad 2 miesiące, ale już dzisiaj możemy ogłosić kto zasługuję na miano Muzycznego Kiciarza Roku

Otóż Muzycznym Kiciarzem Roku 2013 jest Robert M. Wielmożny Pan Mączyński znany jest z tego, że się nie patyczkuje i schodzi ze sceny rzuciwszy mikrofonem po wygłoszeniu komunikatu:

Jak mi ktoś nie chce dać wody mineralnej, za kurwa pierdolone złoty pięćdziesiąt...

Ale w jaki sposób ten, jak głosi wiejska legenda, muzyczny producent dokonał niebywałego wyczynu zdobycia drugiego prestiżowego tytułu w przeciągu jednego miesiąca [bo 1 września Robert M wygrał konkurs na Muzyczny Kicz Roku 2013]?. Otóż po wyśmianiu przez polski Internet [bo zagraniczny nie jest nim zainteresowany] jego pseudo-kolaboracji z raperem Akonem, Robert M usunął po cichu z klipu co niektóre sceny zarówno z jego pseudo-udziałem, jak i bez faktycznego udziału Akona, wstawiając na YouTube'a przemontowaną wersję gówna pod tytułem "Famous". Czyli teraz wciska kit, że to niby tak zawsze wyglądało, bo też nie ma słowa o tej zmianie w opisie publikacji na Tubie

Manipulacja obrazem Roberta M w klipie muzycznym

Takie oszustwo w postaci ingerencji w utwór raz opublikowany i liczenie na to, że ciemny lud to kupi bo i tak nie dostrzeże takiej żenującej manipulacji jest po prostu śmieszne i równa się szczaniu odbiorcom do oczodołów moczem już raz wyszczanym, czyli wypitym po pierwotnym akcie urynacji. Kolektyw muzyczny Polska Ojczyzna Robotów absolutnie nigdy nie posunąłby się do, dajmy dla na przykładu, zmieniania treści swoich wcześniejszych wpisów na stronie GoldenRecords.pl, w celu przedstawienie siebie w lepszym świetle poprzez lepsze zredagowanie własnych tekstów

Gratulujemy

Jezus Maria Peszek*

2013 10 20

PYTANIE: Jak w nieskomplikowany ale zarazem widowiskowy sposób rozpierdolić lokal muzyczny?

ODPOWIEDŹ: Wystarczy zaprosić na występ Marię Peszek z jej nowym jezusowym materiałem

Wczoraj Maria Peszek wraz ze swoimi muzykami pojawiła się na scenie bydgoskiego klubu Estrada. Lokal ten jest położony w środku ciemnej dupy, czyli nad nieoświetlonym remontowanym nadbrzeżem rzeki, pozasłanianym kamienicami i blokami- czyli w idealnym miejscu, do dostania nożem po ryju albo bycia zgwałconą w krzaczorach. Nie uświadczy się tam ani jednej działającej latarni, ale za to położony całkiem niedaleko most tramwajowy świeci się różnymi kolorami niczym pokazowa instalacja artystyczna na terenie elektrowni wodnej. No ale to nie klubu wina, że miasto Bydgoszcz ma najwyraźniej krzywo ustawione priorytety albo ślepych architektów na etatach

Sam klub Estrada sili się na undergroundowy charakter przy pomocy takich wyrafinowanych zabiegów jak brak lustra w męskim kiblu i porysowane w nim ściany, a do których to niszczenia wprost zachęcają wyklejone plakatami ściany głównej sali z kanapami wyglądającej jak magazyn. Salą ze sceną w Estradzie jest niestety ta mniejsza z dwóch ogólnych. W sumie trochę nas to zdziwiło, jak mała jest ta sala estradowa w tej Estradzie oraz to, jak mało ludzi się w niej znajdowało. Ale do czasu rozpoczęcia koncertu wypełniła się ona ludźmi, ale bez jakiegoś specjalnego ścisku

Z przodu o dziwo stały głównie panienki proweniencji licealnej [albo może nawet gimbazowej], ale reszta sali była już mocno wymieszana wiekowo i płciowo; aczkolwiek śmiemy twierdzić, że większość facetów [których o dziwo było na sali dużo], przyszła tam zaciągnięta przez swoje kobiety. I te panienki o dziwo znały na pamięć i śpiewały prawie każdy serwowany tekst, a co optymistyczne, bo pokazuje iż pokolenie feministek, którym zwisa krzyż. Ale jednocześnie z drugiej strony jest to trochę śmieszne, bo co bardziej depresyjne linijki musiały być przez nie wykrzykiwane bezrefleksyjnie, a może nawet bezmyślnie. Ale jak się ich tak słuchało w utworze "Pan Nie Jest Moim Pasterzem", to miało się wrażenie, że słucha się wersji płytowej, na której wokal Peszek pod koniec rozmnożony jest do fajnego pseudo-chórku

Sam koncert zaczął się z 20 minutowym opóźnieniem ale za to buta: bo wokalistka wbiegła na scenę do rozstawionego już zespołu i od razu zaczęła robić show za mikrofonem; a samego buta zresztą potem opierała nie raz o kolumnę podtrzymującą sufit, w pozie z podniesioną nogą. Drugim utworem z kolei był nasz ulubiony "Nie Ogarniam", który spodziewaliśmy się, że będzie najmocniejszym punktem całego koncertu i jako taki pojawi się znacznie później. Ale jak się miało okazać, było też dużo innych hardcorowych momentów. Bo tez cały występ miał spektrum od hard rocka, przez pop i elektronikę, do punku i psychodelii włącznie, a sama Peszek na żywo okazała się być nie tylko dobrą wokalistką ale także świetną wodzirejką- bo dosłownie wodziła publikę za nos. Jej zdolności do naturalnego kontaktu z audytorium mają w sobie wiele z umiejętnści doświadczonego hypemana. Ekspresja sceniczna także nie zalatuje sztucznością, bo jej ruchy zawierająca nie mało spontaniczności- a przynajmniej na takie wyglądają i kojarzą nam się z równie wyśmienitym dzikim zachowaniem na scenie Madonny podczas utworu "Let It Will Be" w ramach jej "Confessions Tour"

Słowa uznania należą się także zespołowi złożonemu wyłącznie z facetów, bo w pięciu mocno dawali po tych swoich garach, wiosłach i klawiszach. Wprost odpadliśmy słysząc wpleciony motyw "Sabotage" z repertuaru Beastie Boys. Jakość dźwięku także była dobra z pewnymi wyjątkami, gdy na przykład klawiszowca grającego na tamburynie można było zobaczyć, ale usłyszeć już nie. Podobnie zresztą z czasem coś więcej się popsuło, bo w 2 czy 3 utworach z trudem można było zrozumieć słowa wokalistki

Ale ogólnie nawet praca świateł była na poziomie, a dzięki którym to światłom dopiero z czasem zauważyliśmy jej ucharakteryzowaną szramę przechodzącą od szyi do koszulki. Chociaż tak jak wszystko na tym koncercie, oświetlenie i puszczanie dymów było dosyć skromne. Ale to właśnie pokazuje, jak bardzo odpowiednia osoba potrafi podnieść poziom imprezy. Bo na przykład za pomocą własnoręcznie rozrzucanego białego confetti, Peszek emulowała na scenie opady śniegu z utworu "Pibloktoq". A innym z kolei tego typu przykładem, jest zdobiąca jej głowę korona cierniowa z czerwonych światełek choinkowych połączona z umieszczonymi na małych wysięgnikach płomykami, służąca za ilustrację coverowanego "Personal Jesus" Depeche Mode- a co w porówaniu z teatrem Rammsteina wypada niczym przedszkolne przedstawienie, ale pomimo symbolicznie małej skali i tak jest bardzo dobre

Ale jak tylko w setliście pojawił się utwór "Maria Awaria" z poprzedniej, teraz już Platynowej, Płyty o tym samym tytule, to od razu przypomnieliśmy sobie, dlaczego swego czasu tak negatywnie oceniliśmy muzyczną twórczość Marii Peszek. Tamtą starą w pełni zasłużoną ocenę w dalszym ciągu podtrzymujemy, ponieważ to co artystka prezentuje obecnie, to jest zupełnie inny wymiar nie tylko muzyki, ale przede wszystkim liryki. Na szczęście koncert ten wykorzystywał prawie wyłącznie oraz prawie w całości materiał z albumu "Jezus Maria Peszek", z pominięciem zaledwie chyba tylko "Nie Wiem Czy Chcę"- piosenki spokojnej i nastrojowej, a przede wszystkim dobrej. Ale też niestety na wręcz poetyckim "Zejściu Awaryjnym", część publiczności pokazała swoją prawdziwą naturę i jak na buractwo przystało, rozmawiało na tyle głośno aby skutecznie zakłócać reszcie odbiór; a jeden prostak to osiągnął nawet dno koryta, bo na słowa Peszek "wiem jak umrę", odpowiedział głośno, że "to niedobrze!". No bardzo kurwa śmieszne to było i na miejscu

Szkoda, że utworem bisowanym, było "Pan Nie Jest Moim Pasterzem", bo "Nie Ogarniam" miało by o wiele mocniejsze muzyczne pierdolnięcie, chociaż młodsza część publiczności z przodu sali zaczęła skakać właśnie na nim. Bo my pogo urządziliśmy sobie właśnie na "Nie Ogarniam" zagranym na początku, a potem to już tylko łbami kręciliśmy, chociaż były ze 2-3 momenty w całym występie, które by się nadawały do zrobienia młyna

 

Maria Peszek dostarczyła aż nadto empirycznych dowodów na swoją sceniczną autentyczność i muzyczne utalentowanie. Śpiewała, zdzierała głos, skakała, padała na podłogę, podchodziła do barierek, podkręcała publikę rzucanymi hasłami i zachęcała ją do śpiewania tekstu; momentami sama grała na klawiszach, waliła w talerz, używała rekwizytów i częściowo się obnażała*

I pomyśleć, że gdyby nie usłyszana przypadkowo w radio grającym w małym sklepie nietypowa muzyka i tekst o treści "sorry polsko", kolektyw muzyczny Polska Ojczyzna Robotów nie doświadczyłby tego trwającego 80 minut muzycznego rozpierdolenia w sobotni wieczór

* niepotrzebne skreślić

KULT Prosto Z Dupy- Czyli Kolejne Kłamstwa "Gazety Wyborczej"

2013 10 19

Jak wiedzą nawet dzieci w przedszkolach, Gazeta Wyborcza" to tak naprawdę łże-gazeta, bo kłamanie leży w naturze cyklistów ją redagujących oraz wydających. A jeżeli ktoś w to nie wierzy, to oto niezaprzeczalny dowód:

We wczorajszym toruńsko-bydgoskim dodatku "Co Jest Grane", znalazła się zapowiedź koncertu formacji KULT w Poznaniu. I jak nam doniosły kasztanowe ludki, w tymże artykule reklamującym występ zaplanowany na 26 października, pod tytułem "Kult >>Prosto<< do Poznania", anonimowy dziennikarzyna zaczął od przywołania cytatów pochodzących z jakiś dwóch recenzji albumu "Prosto":

"Bez wątpienia to najlepsza płyta Kultu. Co najmniej od dekady"

"to zdecydowanie najlepszy album po sukcesie >>Ostatniego Krachu Systemu Korporacji<<. Nowym krążkiem Kult nie musi niczego udowadniać"

No takich bzdur i kłamstw to nasz kolektyw muzyczny już od dawna nie czytał

Bo albo "Wyborcza" kłamie, albo my słuchaliśmy w straszliwych męczarniach czegoś, co tylko zostało błędnie opisane jako "Prosto" KULTu- trochę na podobnej zasadzie, jak "Wyborcza" zmieniła przymiotnik w tytule najlepszej płyty KULTU z "Ostateczny" na "Ostatni"

Obie te bulwersujące sprawy powinien wyjaśnić jak najszybciej Ekspert Śledczy Antoni Macierewicz. Niestety nie wiadomo czy znajdzie on na to czas, albowiem ostatnio zajęty jest on urządzaniem konferencji prasowych połączonych z rozmowami z Władimirem Putinem za pośrednictwem Skype'a

Edyty Bartosiewicz 15 Lat Później

2013 10 04

3 dni temu ukazała się w sprzedaży nowa płyta Edyty Bartosiewicz, czyli pierwsze jej wydawnictwo od 15 lat [które rzekomo już wczoraj osiągnęło status Złotej Płyty]

Po zapoznaniu się z tą produkcją audio, wniosek nasuwa się sam: 15 lat to było najwyraźniej co najmniej o 15 lat za mało, aby Bartosiewicz zrealizowała chociażby jeden utwór nadający się do słuchania

Gratulujemy

Muzyczny Kicz Roku 2013

2013 09 30

Do końca 2013 pozostały jeszcze całe 3 miesiące, ale już dzisiaj możemy ogłosić zwycięzcę tegorocznej edycji konkursu na Muzyczny Kicz Roku!

Otóż w pełni zasłużonym zwycięzcą zostaje Robert M- rzekomy producent muzyczny, nagrodzony trofeum Złotej Płyty Winylowej w Federacji Rosyjskiej. W kręgach kulturalnych natomiast Mączyński znany jest z tego, że dowartościowuje się poprzez zwracanie się do ochroniarzy imprez muzycznych per:

Wiesz co możesz? Dupę mi wylizać

 

Robert M [którego nie należy mylić z bardziej utalentowanym od niego Robertem W] wyznacza w obecnym roku nowy standard kiczu videoklipem do utworu "Famous". Singiel ten jest promowany w polskich mediach [bo zagraniczne nie są nim zainteresowane] jako podwójna kolaboracja Roberta M: z Akonem i Natalią Siwiec

No więc jeżeli chodzi o amerykańskiego rapera i [podobno] producenta muzycznego Akona, to najwyraźniej przysłał on polaczkom jakieś losowo wybrane odrzuty wokali ze swojej wyjątkowo nieudanej sesji nagraniowej. Ale żeby przypał za bardzo nie rzucał się na uszy, to Robert M kazał dodatkowo jeszcze wmontować jego podobiznę na maskę i drzwi reklamowanego czarnego samochodu, w celu rzucania się na oczy. A może to nie o reklamę samochodu tu chodziło, ale o product placement opon samochodowych? Chuj wie, czyli dział marketingowy

Akon w videoklipie Roberta M "Famous"

Natomiast jeśli roznosi się o Natalię Siwiec, to: kto to kurwa jest jakaś Natalia Siwiec?

Oprócz tych dwojga kolaborantów, w warstwie wizualnej klipu pojawia się oprócz samego Roberta Mączyńskiego także jakiś dodatkowy burak różowy i burak brązowy, brzydula, ktoś tam jeszcze i inna brzydula [czyżby Siwiec?]; a także: inny [czerwony] samochód, szklanka wody, białe tło i parę innych równie wielce oryginalnych elementów. Najlepiej z tego syfu wypada białe tło, bez cienia wątpliwości

Z kolei na wokalu w "Famous" pojawia się oczywiście Auto Tune i inne bliżej niezidentyfikowane sieczkobrzęki, a co akurat jest standardem zarówno u Roberta M, jak i w twórczości Akona

Gratulujemy

Produkcja Pasożytów Wciąż Trwa

2013 08 12

Równo miesiąc temu na swoim Facebooku Maciej Czaczyk, zwycięzca Drugiej Edycji Czegoś Tam W Telewizji i nie-zdobywca trofeum Złotej Płyty za swój debiutancki album, wydalił z siebie komunikat o następującej treści:

[...] Dziś oficjalnie zostałem przyjęty do Arcybiskupiego Wyższego Seminarium Duchownego w Szczecinie. Tym samym chciałbym oświadczyć oficjalnie, że zamykam się dla świata i będę kształcił się na przyszłego kapłana katolickiego [...]

Ta decyzja Czaczyka została skomentowana w Tygodniku POLITYKA [30/2917], przez Kubę "Dychotomię" Wojewódzkiego- w jego stałej autorskiej rubryce "Mea Pulpa":

[...] To słuszna decyzja. Muzyk, w przeciwieństwie do księdza, musi coś umieć, żeby mieć widownię

Amen

Disney + LSD = Bad Trip

2013 07 31

Prawie dwa miesiące temu Miley Cyrus wydaliła z siebie kolejny klocek na drodze prowadzącej do nieśmiertelnej sławy mega gwiazdy sceny muzycznej. Chodzi tutaj o jej najnowszy videoklip "We Can't Stop", któremu to singlowi niestety została już w kliku krajach przyznana nagroda Złotej Płyty oraz [co jeszcze smutniejsze] jej bardziej prestiżowego, bo platynowego odpowiednika

Po mini-intro z tytułem klipu, ma miejsce jest długi product placement głośników w kształcie pigułki- zapewne w związku z pełni uzasadnioną obawą, iż ludzie będą to gówno wyłączać już po zaledwie paru sekundach. Bo dalej jest już tylko gorzej, więc nie warto ani tego oglądać, ani tym bardziej o tym się rozpisywać. Ale Polska Ojczyzna Robotów mając na uwadze ewentualne fałszowanie historii, musi odnotować dla przyszłych pokoleń trzeźwą ocenę stanu bieżącego. Ponieważ jest to wprost niepokojące, iż ktoś za 10, 20 czy 100 lat uzna zapewne w swojej nieskończonej mądrości badacza historii popkultury, że w roku 2013 powstało było dzieło sztuki

Bo przecież w rzeczywistości, jest to klasyczny przypadek plucia widzom w twarz i sikania słuchaczom do uszu. Zamiast videoklipu powstała ekspozycja kiczu, nieudolnie zakamuflowana na sztukę. Jakkolwiek to prawda, że same dźwięki i nuty nie wyróżniają się jakoś szczególnie w swojej bezdenności spośród radiowego oceanu im podobnych sieczkobrzęków targetowanych pod gibbony, ale i tak wydawcy należą się dodatkowe brawa za zmasakrowanie w postprodukcji wokalu, który w swej czystej postaci brzmi jak głos dorosłej divy a nie dwudziestoletniej dziewczyny. Ale tak samo prawdą jest także to, iż od strony wizualnej mamy istną eksplozję manifestacji przeróżnych chorób umysłowych: począwszy od obrzydliwego makijażu bohaterki, przez psychodeliczne rekwizyty i przypadkową scenografię, a na wyraźnym braku scenariuszu skończywszy; każda osoba, która miała nieszczęście zaliczyć w swoim życiu bad tripa, ta wie czego można się spodziewać bez włączania Tuby. I na to wszystko nakłada się niezaprzeczalna efektywność działania amerykańskiego przemysłu muzycznego, toteż taki wybitny śmieć jak ten ma już ponad 135 000 000 odtworzeń na YouTubie właśnie. Ale na szczęście nawet największa ilość kasy wpompowana w pusty balon promocji nie powoduje automatycznego zaślepienia i ogłupienia wszystkich Internautów. Albowiem ci odporniejsi na wciskanie im kitów, zachowując przytomność swoich umysłów minusują ten videoklipowy bubel prawie równie intensywnie, co dający kciuki w górę tej muzycznej abominacji zwolennicy estetycznego samogwałtu

 

Ale przedstawmy dla potomności też trochę kontekstu i napiszmy, co miało miejsce nieco wcześniej. Otóż Billy Ray Cyrus, który jako muzyk zdobył na przestrzeni lat Platynowe i Złote Płyty w znacznych ilościach, dochodzi do wniosku, że zamiast country na płytach sprzeda własną córkę Disneyowi. I ona, aktorząc wspólnie z ojcem w tejże korporacji, staje się zglobalizowanym produktem pod tytułem Hanna Montana. Następnie dziewczyna ta, rozpoczyna prawdziwą solową karierę, za pomocą siły inercji nadanej jej fikcyjnej postaci piosenkarki. Ale o dziwo, na swojej drugiej własnej trasie koncertowej [a trzeciej w ogóle] wplata do setlisty cover "Smells Like Teen Spirit" Nirvany, z autentycznie zajebiście adekwatną ekspresją sceniczną. Ale dwa lata później następuje zderzenie ze ścianą, czyli wypuszczenie singla wyznaczającego nowy poziom dna- a potwierdzeniem czego jest materiał opublikowany na stronie internetowej CollegeHumor

 

Otóż młodzi zdolni ludzie pracujący w tymże serwisie wyprodukowali drugi odcinek z serii "Music Videos Without Music", którego przedmiotem jest właśnie "We Can't Stop" Hanki Fontanny [czy jak jej tam]. Czyli pominęli oni całkowicie muzykę i zaprezentowali samą warstwę wizualną videoklipu Mileny Z Cyrku [czy jak jej tam], ale z autorskim dodatkiem w postaci dźwięków. I są to te dźwięki, oraz słowa piosenki, które powinno się słyszeć widząc daną czynność, akcję lub pomieszczenie w danej chwili na ekranie. I to właśnie ten ich zabawny bez-muzyczny klip pomaga w trafnej demaskacji oryginału, bo zdejmuje z niego pozornie ładne opakowanie, kryjące w środku kiczowate świecidełko posklejane do śmierdzącej kupy na wysypisku odpadków muzycznych. I co najwyżej można dywagować, że ekipa CollegeHumor w dźwiękach dołożonych w momencie gdy Hamy Fuckhamy [czy jak jej tam] wypina w stronę kamery dupę, zapomniała wstawić przydatne dla mnie kumatych widzów symptomatyczne pierdnięcie

Gratulujemy

W Pałacu Cenzura Sra Na Złotych Nocnikach

2013 07 14

W połowie czerwca tego roku, ku naszemu zdziwieniu i jak się miało okazać przedwczesnemu wytryskowi radości, natrafiliśmy w Sieci na dostępny całkowicie za darmo i bez logowania koncert formacji Kazik Na Żywo. I to z naprawdę dobrej jakości dźwiękiem, gdyż nie jest to jakiś bootleg nagrany telefonami w klubie, ale oficjalnie zarejestrowany z pieniędzy podatników i na potrzeby obywateli występ na żywo, specjalnie przygotowany w tym celu. Aczkolwiek jak to się praktycznie zawsze tyczy nagrań w formie live [nawet tych publikowanych potem jako już nawet nie jako jakieś specjalnie wydane a przez to i remasterowane winylowe płyty, ale po prostu w formie zwykłych krążków kompaktowych], ta rzeczona dobra jakość dotyczy samego dźwięku, gdyż już sam jego mix pozostawia wiele do życzenia [z uwagi na "sztuczną dynamikę" będącą jednym z przejawów loudness war]. Ale jakby nie było, jest to dopiero drugi [jako taki] oficjalny materiał typu live Kazimierza Staszewskiego pod szyldem KNŻ, zarejestrowany w ramach cyklicznej audycji "Ministerstwo Dźwięku" na antenie Programu 4 Polskiego Radia we współpracy z NInA. Aczkolwiek to nie jakość dwięku czy obrazu jest powodem, dla którego kolektyw Polska Ojczyzna Robotów w ogóle pisze o tym dostępnym on-line występie, tak samo jak nie jest nią forma tego koncertu, czy też zmiany aranżacyjne piosenek w stosunku do tego jak brzmią one na płytach

Bo niestety oo obejrzeniu tego materiału, do wszystkich trzech podmiotów związanych z tą muzyczną imprezą musieliśmy napisać coś innego niż podziękowania. Nasz e-mail otrzymały następujące instytucje: Ministerstwo Kultury I Dziedzictwa Narodowego, Ninateka [czyli Narodowy Instytut Audiowizualny] oraz Polskie Radio. A oto jego pełna treść:

Zwracamy się uprzejmie o wyjaśnienie kwestii cenzury w Narodowym Instytucie Audiowizualnym, a konkretnie w zapisie koncertu z dnia 2013 03 02 zespołu Kazik Na Żywo, który to jest udostępniany w ramach Ministerstwa Dźwięku [pod adresem nina.gov.pl/ninateka/wideoteka/detal/2013/03/13/Ministerstwo_Dzwieku_2013_Kazik_Na_Zywo]

Albowiem jak można [a raczej nie można] usłyszeć na przykład w utworze "Legenda Ludowa" [na 37:10], słowo "sra" zostało pomixowane w taki sposób aby nie można było go zrozumieć. Czyli zapis archiwizacyjny piosenki dla przyszłych pokoleń został tym samym zafałszowany. Ale jednocześnie chwilę później, bo w przerwie pomiędzy utworami na 38:15, można usłyszeć wokalistę mówiącego "popieprzyłem"

Jaki sens ma archiwizowanie i udostępnianie w taki niepełny sposób dzieła artystycznego? No bo jeżeli wokalista, czy szerzej zespół, użył tekstu o treści "[...] powietrze tu nieświeże i niezdrowy swąd,  tak dzisiaj tu została zabita republika, w pałacu soldateska sra na złotych nocnikach [...]", to widocznie chciał przez to coś powiedzieć. I jeżeli dokumentuje się ich występ, to powinno pozwolić im się wypowiedzieć [zapisać w archiwum] w taki sposób, jaki uznali za stosowny- natomiast takie cenzorskie działania należy uznać za całkowicie niedopuszczalną ingerencję w artyzm liryczny. A jeżeli jest tak, iż taka cenzura ma uzasadnienie prawne, to dlaczego cenzuruje się sam występ artystyczny, ale jednocześnie pomijana jest tzw. gatka [konferansjerska] w jego przerwie? Albo dlaczego w tle można zobaczyć czytelny tytuł ostatniego albumu formacji Kazik Na Żywo- "Bar La Curva", który oczywiście czyta się jako "kurwa"? Czy "kurwa" jest mniej wulgarna od "srania", a jeśli tak, to z jakiej obowiązującej ustawy to wynika?

Drugą kwestią natomiast jest brak w rzeczonym materiale audio-video utworów "Nie Ma Boga" oraz "Przysłowie", a które to są wykazane w spisie utworów pod adresem internetowym wskazanym na początku. Z czego z kolei wynika ta "cenzura"?

Po dwóch tygodniach bezowocnego czekania na jakąkolwiek reakcję, kolektyw Polska Ojczyzna Robotów postanowił przypomnieć się- monitem z prośbą o udzielenie odpowiedzi [przesłanym także do każdego z trzech wskazanych podmiotów]

W rezultacie, jedyna odpowiedź jaką otrzymaliśmy do dnia dzisiejszego to ta, która została nam udzielona 4 lipca przez Ninatekę:

Dziękujemy za zwrócenie uwagi na wspomniany przez Was problem. Wyjaśniliśmy tę sprawę u producenta nagrań koncertów Ministerstwa Dźwięku, czyli w Polskim Radiu. Narodowy Instytut Audiowizualny otrzymuje koncerty w wersji wyedytowanej ipostprodukowanej przez Polskie Radio i nie ma wpływu na zawartość dostarczonych materiałów

Zwróciliśmy się do Polskiego Radia z prośbą o przekazanie do wiadomości Narodowego Instytutu Audiowizualnego odpowiedzi Polskiego Radia na Wasze zapytanie

Z naszej strony możemy zapewnić, że nie ingerujemy w żaden sposób w prezentowane w NINATECE materiały

Stosujemy system oznaczania kategorii wiekowej, który informuje dla jakiej grupy wiekowej odbiorców dany materiał jest rekomendowany

Zwrócimy również w przyszłości większą uwagę na zasady produkowania materiałów audiowizualnych przez Polskie Radio i innych partnerów

Jak widać po tej jednej jedynej odpowiedzi, czyli konkretnie po braku innych takowych, nasz e-mail z pytaniami i krytyką powinien być wysłany raczej do Głównego Urzędu Kontroli Publikacji I Widowisk, a konkretnie do panów Konopki i jego wspólnika Gawdzika. Bo jak widać, Minister [ten prawdziwy Kultury, a nie Dźwięku] oraz Polskie Radio mają zwyczajnie wysrane zarówno na nas jak i na wytłumaczenia zagadnienia cenzurowania sztuki

KULT Na Polanie Bez Bydła

2013 07 01

Wczoraj miała miejsce rzecz zaiste dziwna- na niebiletowanym plenerowym koncercie formacji KULT nie było bydła. A przynajmniej nie pod samą sceną, a o czym kolektyw muzyczny Polska Ojczyzna Robotów może zaświadczyć własną empirią. Miejscem tej akcji było Różopole w Leśnym Parku Kultury I Wypoczynku W Bydgoszczy, czyli tak zwane tereny zielone położone za miastem; a działo się to w ramach trzydniowej imprezy pod tytułem Otwieracz, mającej za zadanie rozpocząć sezon letniego chlania [pod dosłownie] chmurką

W Pałacu Cenzura Sra Na Złotych Nocnikach

Część z nas do tego bydgoskiego parku dojechała z centrum miasta komunikacją miejską, a część za pomocą automobilu. I jak doniosły nam potem kasztanowe ludki, na parkingu można było zaobserwować scenkę, w której dwóch panów mocno po 40-ste wysiadło z taxówki, a następnie wyjęło z reklamówki wódkę i piwa; do tych fanów leśnego wypoczynku jeszcze wrócimy w tej naszej krótkiej relacji. Zanim zebraliśmy się wszyscy do kupy, to czasu pozostałego do startu występu o 19:30 starczyło tyle, aby tylko kupić i wypić po jednym browarze i nawet nie przejść się po terenie tego całego Różopola. Dlatego też oficjalny punkt sprzedający towar w rodzaju oficjalne t-shirty i płyty z muzyką namierzyliśmy dopiero po samym koncercie, bo też nie był on specjalnie oznaczony

W materiałach prasowych można było wyczytać, że w tymże Myślęcinku KULT zagrał swój pierwszy koncert an świwrzym powietrzu w ogóle [i powraca do niego po 30 latach]. Natomiast ze sceny konferansjer nazwiskiem Staszewski oznajmił był, że park ten był miejscem [zaledwie] jednego z pierwszych występów KULTu w plenerze. W celu rozwikłania tej zagadki i dojścia do prawdy trzeba więc czym prędzej powołać ciało dochodzeniowe, a na jego czele postawić oczywiście Eksperta Śledczego Antoniego Macierewicza [najlepiej z featuringiem w postaci DJ'a Jana Maria Rokity, jako osoby znającej się na samej muzyce]

Jako, że impreza miała miejsce na świeżym powietrzu w ciągu dnia, to też oświetlenie sceniczne było dosyć skromne. Bo tez bezpośrednio przed naszymi dinozaurami rocka występował jakiś raper dla gibbonów z gimbazy, które oczywiście potem się ewakuowały zapewne postać pod swoimi klatkami w blokach- w związku z tym nie było czasu na ewentualne rozstawianie sprzętu innego niż muzyczny. Zza chmur słońce wyszło tylko raz, a co zostało skomentowane do mikrofonu, że w końcu jest porządny reflektor w użyciu. Poza tym, jeżeli chodzi o wokalistę, to w czasie całego występu użył swojego saxofonu więcej niż raz- a jeszcze nie tak dawno temu w ogóle się z nim nie pokazywał. Natomiast trójosobowa sekcja dęta w ogóle zmyła się w pewnym momencie ze sceny, gdyż były prezentowane rożne utwory, w tym także takie zaaranżowane właśnie bez ich udziału

Niestety były tez grane kawałki z najnowszego albumu, czyli nagrodzonego Złotą Płytą całkowicie nieudanego "Prosto", a co oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem. Wręcz przeciwnie- bo przecież można się było spodziewać 3/4 materiału z tejże płyty a tymczasem zagrane zostało tylko 6 kawałków z 16 możliwych. Ale i tak największym zaskoczeniem był wspomniany na początku poziom uczestników zgromadzenia, gdyż było widać, że z przodu nie ma osób przypadkowych- i to nie tylko po ich atrybutach ubraniowych i fryzjerskich, ale przede wszystkim po ich zachowaniu

Ale o ile sama atmosfera była wyśmienita a wszyscy uczestnicy popisali się wysoką kulturą [z jednym małym zastrzeżeniem], to niestety trzy rzeczy były zdecydowanie na minus. Mianowiecie po raz nie wiadomo który byliśmy świadkami, jak na koncercie rockowym użyto jakiś pseudo-barierek, które musiały być przytrzymywane przez skoncentrowaną na środku linii ochronę. Do tego zapewne ci sami tak zwani debile w ogóle nie zorientowani w temacie, postawili proste ławki już jakieś 10 metrów od tychże barierek, w wyniku czego pierwsze młyny kręciły się zaraz przy nich. Jako, że metalu wolimy słuchać niż w niego przyjebywać szczękami, a oczy są na potrzebne do patrzenia na punkowe laski napierdalające się w tłumie a nie do testowania ostrości rogów ławkowych desek, to też kolektyw Polska Ojczyzna Robotów musiał zorganizować przy pomocy co inteligentniej wyglądających uczestników koncertu akcję odsuwania tychże ławek do tyłu. Bo też dodatkowo pomiędzy tymi ławkami stali nieświadomi zajebistego zagrożenia ludzie. Ale niestety cześć publiczności tam umiejscowiona była nie kooperatywna- być może gdyby taka niestabilna ławeczka przygniotła im nogi przez przewracający się tłum, łamiąc im przy tym piszczele, to może wtedy jeden tępak z drugim by zrozumieli, o co nam chodziło. A trzecim i ostatnim minusem było wspomniane wcześniej małe zastrzeżenie co do kultury uczestników znajdujących się w centrum akcji. Otóż było parę osób z plecakami i to nie małymi. Nie może zatem dziwić fakt, że jeden obnażonych do pasa zawodników większą część koncertu spędził z dużą szramą na plecach. A właściwie nie jeden, bo jak się miało okazać w domu, także jedna osoba z naszego muzycznego kolektywu odniosła bardzo podobne obrażenie [oprócz oczywiście innych standardowych kontuzji]. No po prostu ludzie wpadali na te klamry czy inne metalowe gówna przy plecakach turystycznych i byli po nich przeciągani na przykład właśnie swoimi plecami. No i nie ma to jak poprawić osobisty wynik strat w garderobie: poprzednio rozerwane spodnie na dupie ustąpiły obecnie miejsca spodniom rozerwanym przy fiucie oraz dziurze na plecach w longsleevie. Kiedy to się stało to tego nie było jak odnotować, bo mimo wszystko zabawa była zbyt przednia aby zawracać sobie dupę takimi detalami, a na samej glebie tego wieczoru lądowaliśmy przecież wielokrotnie. Dopiero w "przerwach" powodowanymi graniem tych beznadziejnych kawałków z płyty "Prosto", szło znajdujących takie detale

W ogóle po tym jak po naszej wydatnej pomocy młyn powiększył się znacznie po pierwszych kilku utworach, to był on zjawiskiem bardzo egalitarnym. Bo tak samo jak były w nim 14 czy 18-letnie panienki, tak i byli w nim panowie z siwymi włosami. I tutaj właśnie wracamy też do tych dwóch zawodników z taxówki- jeden z nich wielokrotnie potem przelatywał przez barierki. W znajdujących tłum chętnie wyrzucał ponad siebie zarówno osoby na to chętne, jak i te podnoszone w tym celu z zaskoczenia. Jedna nastka jednak po zaliczeniu crowsurfingu zemdlała przy wychodzeniu spod sceny- być może to był właśnie ten moment w jej życiu, kiedy to się dowiedziała, że pchając się do przodu na koncercie takiej kapeli jak KULT trzeba po prostu mieć na to kondycję

 

Ten bydgoski występ skończył się punktualnie o 22:00, kiedy to dopiero zaczynało się ściemniać. W ramach bisów jako pierwsza zagrana została "Polska" w porządnej wersji, czyli ze znacznie wydłużonym [a przez to i podkręconym] intro- czyli tak jak powinna być grana zawsze. Niestety po niej była "Totalna Stabilizacja" z Januszem Grudzińskim na wokalu w wersji standardowej, czyli z samym Grudą o ekspresji scenicznej dorównującej ekspresji rekwizytu scenicznego oraz muzycznie nie nadającej się do chociażby częściowej rozpierduchy [tak jak wersja zagrana na przykład na 25-Lecie KULTu na Myśliwieckiej 3/5/7 w radiowej Trójce]. A ostatnią zupełnie piosenką była "Krew Boga", i to nawet bez akustycznych "Sowietów". Czyli jakby nie było, po raz n-ty z rzędu nie doczekaliśmy się w ogóle nieodżałowanych "Studentów". Ale zapewne w zamian za to w środku koncertu usłyszeliśmy po raz n-ty zmieniony w zawsze i tym samym miejscu tekst "Brooklyńskiej Rady Żydów"- i to pomimo tego, że główny wokalista miał przedkładane kilkukrotnie w ciągu trwania występu kartki z tekstami utworów

Tak więc, aby nie było wątpliwości, na zakończenie przytaczamy meandry tego zdradliwego fragmentu:

Młodzi chcą czegoś zupełnie innego od tego, co chcieliby starsi
Stary rabin tak mówił, przyklasnęli mu wszyscy niemalże
Młodzi świat inny dostają niźli starsi dostali
Teraz oklaski rozległy się nawet z najdalszej części sali

A nie kurwa jakieś nie słyszalne na żadnej płycie czy singlu KULTu:

Młodzi chcą czegoś zupełnie innego niźli starsi dostali

Aj waj!

Ratujcie Mnie! Biją Mnie Niemcy!

2013 06 09

Tak właśnie krzyczał DJ Jan Maria Rokita na podkładzie samolotu Lufthansy 10 lutego 2009 roku: "Ratujcie mnie! Biją mnie Niemcy!". Premier z Krakowa pokazał wtedy to co miał najlepszego do zaoferowania światu, czyli polskiego buraka podszytego butą władzy i przyprawionego historycznymi zaszłościami pojmowanymi na poziomie iście troglodyckim. Chuj Marii w kapelusz

"Filmujcie mnie! Grają mi Niemcy!" moglibyśmy pokrzyczeć natomiast my. Albowiem 4 czerwca 2013 roku to dzień muzycznego najazdu niemieckiej machiny muzycznej: w ramach ofensywy Impact Fest na Lotnisko Bemowo napadła formacja Rammstein. I to właśnie ten śpiewający prawie wyłącznie po niemiecku zespół był gwiazdą pierwszego z dwóch wieczorów tego festiwalu- w dniu w którym występowali, swoją topową pozycją w lineupie wyprzedzili nie tylko Slayera ale także kapelę KoЯn, grającą bezpośrednio przed nimi. Z 10-15 lat temu, przy dobrym wietrze, to KoRn mógł uchodzić za gwiazdę wieczoru- ale obecnie to Rammstein gra w ogólnoświatowej [może nie extra, ale na pewno] pierwszej lidze. A potwierdzeniem ich stałej, jeśli nie rosnącej, popularności są wciąż otrzymywane przez nich na całym świecie Złote i Platynowe Płyty Winylowe, a czego nie można niestety powiedzieć o formacji KoЯn czy Slayer. Mało tego: w 1998 roku to KoRn zaprosił do udziału na terenie USA i Kanady w swoim autorskim Family Values Tour formację Rammstein, bo ktoś musiał zastąpić Roba Zombie na ich trasie koncertowej [a co zostało uwiecznione na wydanej potem na płycie DVD]; czyli niegdysiejszy support przerósł przygasłą gwiazdę [przynajmniej jeśli chodzi o Europę]

W ogóle ten warszawski występ Rammsteina odbył się w ramach ich trasy Wir Halten Das Tempo Tour- europejskiej odnogi trasy koncertowej rozpoczętej już kwietniu jeszcze w halach, a kontynuowanej obecnie właśnie na festiwalach. Jest ona kontynuacją światowego tournée Made In Germany 1995–2011, trwającego już 3 rok z rzędu. I co ciekawe, Rammstein był i będzie gwiazdą prawie każdego z licznych festiwali, na którym się pojawi- bo oni wszędzie albo grają jako ostatni albo na main stage; a w zasadzie, jak można wyczytać w timingach dostępnych na stronach poszczególnych imprez, prawie zawsze występują na zakończenie dnia na głównej scenie. A do tego w Kanadzie od dwóch lat działa ich tribute band o nazwie Rammstime, dający fanom nie tylko ich muzykę, ale też całe pirotechniczne cover-show. To się nazywa zapracować sobie na sukces sceniczny- konsekwentnie i od stosując od lat ten sam sceniczny image

 

Nasza samochodowa podroż na koncert rozpoczęła się od dotarcia do miasta zbiorczego. Dopiero tam kolektyw Polska Ojczyzna Robotów stawił się w jako takim pełnym składzie i mogliśmy zacząć jazdę w kierunku Warszawy. O dziwo przejazd do stolicy, jak i sam wjazd do niej od zachodu, odbył się prawie że bez jakichkolwiek korków. Ale same oznaki zbliżania się do strefy koncertowej można było zaobserwować dopiero gdzieś na Chomiczówce- bo to tam zauważyliśmy ludzi ubranych stosownie do imprezy wraz z większą ilością policji. A miejsce, gdzie dokładnie należy udać się już pieszo, mogliśmy poznać po wcale nie takim młodym tłumie w czarnych ubraniach, który wysypał się z tramwaju. Taki widok jest na tyle jednoznaczny, że nie trzeba pytać o drogę ani szukać znaków; bo jest to doświadczenie podobne to pierwszej podróży do Powiatowego Urzędu Pracy- jak widzisz, że nagle na zadupiu wysiadają prawie wszyscy, to po prostu wiesz, że to jest ten przystanek na którym trzeba się ewakuować z pojazdu

Niestety jako, że przed wyjazdem część kolektywu Polska Ojczyzna Robotów założyła brak deszczu, to musieliśmy na przeczekać całkiem mocne opady na pobliskiej stacji benzynowej. Nie byliśmy oczywiście jedynymi uczestnikami Impact Fest, którzy zaczęli w mokrych butach łazić do kibla oraz po części sklepowej, pod przykrywką jakieś kawy kupowania i oglądania towaru w postaci płyt CD. Niniejszym przekazujemy szczere wyrazy współczucia dla pracowników tej stacji. I tak, na teren festiwalu wchodziliśmy przed godziną 20:00, kiedy to grał już Slayer [pozostający z jednym wyjątkiem poza orbitą naszych muzycznych zainteresowań]. Przechodziliśmy przy tym przez trzy punkty kontrolne, ale nigdzie nie zarekwirowano nam butelek z wodą zimną do tego stopnia, że w środku nich była bryła lodu- gdyż nikt nas nie sprawdzał, bo też machanie biletem z daleka trudno nazwać sprawdzaniem. Dopiero na końcu okazywane bilety wstępu były sprawdzane dokładnie, bo elektronicznym czytnikiem; ale w dalszym ciągu bez odrywania od niego części kontrolnych

Mając na uwadze jakby nie było podwójny cel naszego pobytu na Impact Fest, czyli koncert Rammsteina z nieoczekiwanym bonusem w postaci poprzedzającego go na mniejszej scenie występu KoRna, nażarliśmy się karkówki z frytkami. Niestety karkówka od początku była zimna a frytki bardzo szybko straciły swoje ciepło z powodu wiejącego wiatru. No i do tego jeszcze te wysokie ceny- ale to akurat było do przewidzenia. Tak samo jak i długie kolejki do kibli- szczać więc trzeba było za postawionymi rzędami toi-toii, a w czym absolutnie nie byliśmy odosobnieni. No i podczas odlewania się mogliśmy zauważyć, że jak na złość, teren festiwalu kończył się dokładnie tam gdzie zaczynały się betonowe płyty lotniska. Czyli, że bydło w założeniu ma się w błocie taplać, bo najwyraźniej szkoda dla niego najwyraźniej kruchego betonu lotniczego. Piwo za to kupowało się za pomocą jakiś dodatkowych biletów, których to sprzedaż odbywała się w osobnych punktach. Ale my nie z tych, co to obowiązkowo wypełniają rytuał napicia się browara na koncercie bez zważania na to, czy jest do tego odpowiednio przyjemna temperatura

 

Mimo zajęcia miejsca w tłumie dosyć wcześnie, nie widzieliśmy samego wejścia zespołu na scenę- bo fani wymyślili, że rozciągną wielką flagę Polski z nazwą kapeli, skutecznie zasłaniając nam widok. Tak więc nie dość, że nam pozbawili pierwszych wrażeń wzrokowych, to jeszcze zrobili wiochę całej Polsce. Gratulujemy

Jako, że kolektyw muzyczny nigdy tak naprawdę nie był zapalonym fanem kapeli KoЯn, toteż znajomość jej repertuaru jest przez nas mocno ograniczona, głównie do singli z okresu szczytowej popularności gatunku nu metal. W zasadzie z setlisty rozpoznaliśmy tylko "Falling Away From Me", którego w swoich Winampach słuchamy tylko w wersjach live wykonywanych przez solowy side project wokalisty, czyli Jonathan Davis And The SFA. W sumie fajnie było przy nim sobie pogować, razem z resztą tłumu. W ogóle, jak to zazwyczaj bywa na wszelkiego typu koncertach z pod znaku mocnego uderzenia, pierwsze pogo było obowiązkowe. Bo jak się stoi 40 metrów prawie na wprost od sceny, to czy się chce czy nie to się skacze, aby zwyczajnie nie zostać zadeptanym. Trochę później, przemieszczając się bardziej do centrum z chęcią dotarcia na lewą stronę, także trafiliśmy w taki ścisk, że wystarczyło tylko wystawić poziomo łokcie, aby być podrzucanym w górę przed tłum. Nie wiemy jak było zupełnie z przodu, bo w trakcie koncertu przesunęliśmy się trochę bliżej wieży technicznej, czyli nieco dalej od sceny. Nie szukaliśmy młyna, bo oszczędzaliśmy siły na Rammsteina- ale mini-młyn i tak sam nas znalazł

Jeśli chodzi o nagłośnienie, to niestety często nie mogliśmy zrozumieć słów Jonathana. Także atrakcja w postaci zobaczenia go grającego na żywo na dudach była ograniczona jakością dźwięku. Z innych rzeczy, zauważyliśmy na przykład nowego perkusistę podrzucającego sobie w powietrzu pałkami oraz charakterystyczny pionowy styl grania na gitarze. Ku naszemu zaskoczeniu, wypatrzyliśmy też starego gitarzystę- albowiem Brian "Head" Welch parę lat temu odszedł z zespołu, bo tak jak wielu ludzi spożywających mieszanki alkoholowo-narkotyczne, zobaczył w końcu Jezusa i przestać pić musiał. I to w zasadzie wszystko- pogo na refrenach i tyle. Nie doczekaliśmy się singla "Make Me Bad" z płyty "Issues", ani tym bardziej zajebistych przerywników z tego albumu w postaci "Dead", "4 U", "Am I Going Crazy". A jakby nie było, to właśnie to wydawnictwo jest przecież największym komercyjnym sukcesem zespołu, które zdobyło dla niego na całym świecie liczne Platynowe oraz Złote Płyty

Bo też drugim i zarazem ostatnim z rozpoznanych utworów formacji KoRn był oczywiście wyrąbany kawałek "Freak On A Leash", zagrany na samo zakończenie. Ale my wtedy już dawno staliśmy pod sceną główną, czekając na brzmienia spod znaku neue deutsche härte. Początkowo planowaliśmy przemieszczenie się bezpośrednio po koncercie KoRna z lewej przedniej strony tej małej sceny i atakowanie centrum głównej z jej strony prawej. Ale ostatecznie stwierdziliśmy, że na ten sam pomysł wpadnie pewnie połowa fanów KoRna. Więc na Rammstein wbijaliśmy się naokoło, po drodze zahaczając o kible. I w taki to oto sposób dotarliśmy na jakieś 50 metrów od czoła sceny i nieco na lewo od jej centrum. Jak zwykle nie pchaliśmy się na chama ale czekaliśmy, aż zrobią to za nas jakieś buraki, ostatecznie dołączając się do 3 z kilku kolejnych grupek ludzi wchodzących głębiej

 

Koncertowe intro Niemców ograniczone zostało do pokawałkowanego na fragmenty startu "Ich Tu Dir Weh", wymixowanego ze sztucznymi ogniami. Po opuszczeniu materiałowej zasłony na scenie stał już rozstawiony zespół, do którego wokalista dołączył na opuszczanej spod sufitu platformie sypiącej iskrami. Lindemann miał łeb przefarbowany na blond i odziany był w kiczowate różowe futro. Wyglądem zaskoczył nas też basista- Riedel miał wygląd bardziej w stylu Marylin Mansona, wyraźnie odstający od dwóch gitarzystów

Podobnie jak w listopadzie 2011 roku w Gdańsku, na początku został zagrany zlepek kawałków, przy których można sobie nieźle poskakać. [W ogóle tamte 2 koncerty sprzed dwóch lat posłużą nam za punkt odniesienia i do krytycznej oceny tego festiwalowego występu.] I tak samo jak wtedy, po "Feuer Frei!" musieliśmy zdecydowanie odpocząć od pogowania- i to na tyle, że część z naszego kolektywu musiała zaczerpnąć świeżego powietrza. A jak wiadomo w gęstym tłumie nie ma za bardzo czym oddychać a najlepszym środkiem lokomocji są ręce tychże ściśniętych uczestników koncertu. Nie ma to jak popłynąć sobie do przodu i zostać okręconym wokół własne osi dokładnie na takim pierdolnięciu gitar jakie było słychać na początku "Mein Teil". Tłum potrafi tak zakręcić człowiekiem, że z wydawało by się bezpiecznych kieszeni wypadają schowane w nich gumy do żucia i butelka z wodą. A z powodu tłoku koniec crowsurfingu miał miejsce nie przez zwyczajowe sprowadzenie do poziomu płyty, ale zeskokiem prosto glanami na plecy jakiejś panienki

Trochę później, bo na "Wiener Blut", przyuważyliśmy nowy sposób zachowania młotkowego- Till Hammer jest obecnie uprawiany także w pozycji stojącej, z kolanem unoszonym do wysokości pasa oraz z jednoczesnym uderzaniem się Tilla Lindemanna ręką w głowę. Wygląda to nawet efektowniej od starego walenia się ręką w kolano w pozycji lekko skulonej, znanej fanom jako Till Hammer. W ogóle te momenty były muzycznie najostrzejszymi [skrajnie metalowymi] w całym występie tego wieczoru, a bardzo elektroniczne klawisze Flake'a przy końcu po prostu nas rozjebały [podobnie jak i jego solówka jaką zapodał później na "Keine Lust", która to była zdecydowanie lepsza niż jej gdańska wersja]. I tak jak nam się ogólnie "Wiener Blut" podobało, tak sam jego początek nie- a to dlatego, iż zostało rozciągnięte w czasie opuszczanie podświetlanej klatki znajdującej się z tyłu sceny- ale w jakim celu, to tego już nie wiemy. W ogóle na telebimach było to pokazane tak jakby odsłaniana była jakaś nowa wielka konstrukcja- przez chwilę myśleliśmy, że gdzieś z tyłu za nami została postawiona w ekspresowym tempie nowa scena, na którą zespół za chwilę przejdzie albo na której chociaż coś / ktoś się pojawi. Dopiero po upływie znacznej ilości czasu byliśmy w stanie dostrzec, że ten wielki obiekt to jest tylko ta metalowa konstrukcja wisząca od samego początku bezpośrednio nad główną sceną

Natomiast na "Links 2-3-4" dokonało się nasze marzenie i spotkaliśmy się w zauważonym dużym młynie, razem z innymi kozakami. Dodajmy, że zauważonym tylko właśnie dlatego bo tworzono w nim akurat wall of death. W ogóle początek "Links 2-3-4" został tak zalterowany, że myśleliśmy, iż miała miejsce rzecz niebywała czyli falstart i wysypanie się zespołu lub awaria sprzętu. Polska Ojczyzna Robotów dała się na nabrać na ten prosty zabieg jak małe dzieci. W ogóle na "Links 2-3-4" planowaliśmy sobie pomaszerować w miejscu, ale zamiast tego zaczęliśmy jazdę we wspomnianym młynie. A za chwilę było jeszcze lepiej, bo przecież następną piosenką czekającą w kolejce na setliście okazało się być "Du Hast". Pierwsza zwrotka została w całości odśpiewana przez tłum, jedynie przy ręcznej pomocy dyrygenta Lindemanna. Ale nie ma to jak sobie wybiec w pojedynkę na koniec pierwszej zwrotki "Du Hast" na sam środek tworzącej się ponownie ściany śmierci, tak samo jak perkusista pałką zakręcić w tym samym czasie dźwiękiem w powietrzu za pomocą ręki [chociaż tak naprawdę to muzyka kręci człowiekiem] i zapierdolić w glebę w momencie uderzenia w talerz przez Schneidera, na chwilę przed zgnieceniem przez kolegów. Kto był na miejscu ten wie o czym mowa- to właśnie dla takich chwil warto żyć, bo to one napędzają ludzi aktywnie smakujących muzykę

 

Ogólnie, jeżeli chodzi o pirotechnikę to było jej mniej niż w Gdańsku, a co dziwić może tylko na pozór. Tak jak nas dziwiło [i nadal dziwi], w jaki sposób Rammstein zdobywa pozwolenia na taką ostrą zabawę z ogniem wewnątrz upchanej ludźmi hali, tak samo dziwił nas po tym festiwalowym koncercie mniejszy udział pirotechnicznych efektów w jakby nie było występie na otwartym powietrzu. Ale po przedyskutowaniu tego zagadnienia doszliśmy do wniosku, że: tak samo jak pirotechnika, scenografia oraz cały ten rozpisany na poszczególne akty teatr są elementami wyraźnie odróżniającym formację Rammstein od innych kapeli, tak samo te 3 z 4 części składowych ich scenicznego imege'u są ich największym minusem [4 "neutralnym" elementem są kostiumy i makijaże]. Bo trudno jest w ciągu godziny czy dwóch, w przerwie między występem na danej scenie jednego a kolejnego zespołu, poustawiać cały ten sprzęt i sprawić, aby działał on bez stwarzania zagrożenia dla zespołu i publiki. O ile w przypadku grania w hali można to zrobić, dokonując znacznie wcześniej rekonesansu pomieszczenia, tak rozkładanie się za każdym razem na innym otwartym terenie i na inaczej zbudowanej scenie narzuca zapewne znaczące ograniczenia. Na swojej własnej trasie koncertowej Rammstein może ustawić całą scenografię i pirotechnikę także wtedy zanim jeszcze zagra ich support, ale na festiwalu to oni muszą się dopasować do reszty harmonogramu. Rammstein nie może też tak po prostu sobie zagrać kolejnego bisa, bo w prawie każdym ich utworze jest albo jakaś choreografia albo wizualne efekty specjalne- a popełnienie błędu może mieć fatalne skutki

I tak na przykład, na początku "Asche Zu Asche" Richard Kruspe musiał biegiem dołączyć do Landersa, czekającego z Lindemannem na środku sceny, aby razem z nimi móc stanąć w trójkątnym szyku scenicznym. I tak samo chwilę potem Kruspe najwyraźniej się zagapił, bo wrócił na swoje miejsce z opóźnieniem- dopiero po zauważaniu, że obok niego Paul Landers już nie stoi, wchodząc tym samym prawie w paradę wokaliście. Akurat w tym incydencie nie było niczego niebezpiecznego, ale nawet na podstawie takiego detalu widać, że koncerty Rammsteina są reżyserowanym teatrem, w którym najwyraźniej nie ma miejsca na spontaniczność; bo już chociażby samego swobodnego przemieszczania po scenie w niektórych numerach widzowie nie uświadczą w ogóle. Natomiast konkretnym przykładem na poparcie oczywistej tezy o realnym fizycznym zagrożeniu w przypadku pomyłki czy odejścia od scenariusza, było tego wieczoru czwarte strzelanie w kierunku kotła z pierwszego miotacza ognia podczas "Mein Teil": płomienie generowane przez Lindemanna przeleciały na drugą stronę kotła na tyle daleko że, stojący z drugiej strony kotła Landers musiał się aż odsunąć na bok. Ale zarazem zdarzenie to pokazuje, iż mimo wszystko są to profesjonaliści, którzy nie panikują- bo przecież niechcący podpieczony gitarzysta nie przestał grać i zaraz wrócił na miejsce przy swoim mikrofonie. Innym z kolei przykładem ich profesjonalizmu było zgaśniecie na finale "Feuer Frei!" miotacza ognia nałożonego na twarz wokalisty- Lindemann spokojnie podszedł więc sobie do Kruspe [w dalszym ciągu wykrzykując tekst piosenki], po czym odpalił swój sprzęt od jego, zupełnie tak jakby to było zaplanowane zawczasu

A że elementy teatru były, to mogą o tym zaświadczyć wszyscy ci, którzy zwrócili uwagę podczas "Ich Will" na zgwałconego analnie klawiszowca w poprzednim numerze ["Bück Dich"]. Mianowicie zaraz po pierwszej zwrotce zaczął on parodiować ruchy charakterystyczne dla Till Hammer, na co widzący to Lindemann kopnął w stronę Flake'a te jego rozpieprzone przez siebie na końcu "Bück Dich" klawisze, które musiał najpierw przemieścić w międzyczasie na pozycję odpowiednią do wykopu jeden z technicznych. Mały detal, ale znakomicie odegrany- to akurat był moment z Teatrem przez duże T. I jeżeli już przy "Ich Will" jesteśmy, to ze strony wokalisty po niemieckim "wir wollen eure hände sehen" można było usłyszeć polskie "pokażcie ręce". A po zakończeniu utworu i przed przerwą bisową, cały zespół zwyczajowo pokłonił się publiczności w pas, a pan Lindemann podziękował po polsku konkretnie wymienionej z nazwy Warszawie, a za co zespół otrzymał stosowną reakcję od publiczności. W sumie nie powinno to dziwić, bo na początku wydanej w 1997 roku kasety magnetofonowej "Sehnsucht", albumu któremu w naszym kraju została przyznana nagroda Złotej Płyty, także było nagrane jego pozdrowienie wypowiadane po polsku. Kudos

A teraz korzystając z okazji, podzielimy się dwoma pirotechniczno-technicznymi sekretami Rammsteina. Mianowicie zauważaliśmy, iż na "Mein Teil" podczas podgrzewania kotła z siedzącym w jego wnętrzu klawiszowcem, nie tylko ręczne miotacze ognia powodują płomienie pod tymże kotłem. Albowiem znajdują się pod nim dodatkowe pojemniki z gazem, który zapalany jest w momencie dotarcia do nich płomienia z miotacza, wzmagając efekt buchania ognia oraz ograniczając ryzyko wynikające ze strzelenia miotaczem [a co jak opisaliśmy jest jak najbardziej rzeczywiste]. A oprócz tego, widać też było wyraźny znak, który na zakończenie "Mein Teil" Flake dał ręką po ustawieniu się w stosownym miejscu sceny. I to dopiero po nim zaczęto odpalać z sufitu lecące pionowo w dół czerwone race

[W sumie jak się przypatrzeć, lub pójść na ich koncert więcej niż raz, to takich szczegółów można by z łatwością zauważyć więcej. To są rzeczy, których nie powinno się widzieć i wiedzieć, ale tak jak nie da się tak po prostu wyłączyć spostrzegawczości, tak na zatracenie myślenia tego wieczoru było widocznie za mało w nas emocji]

Cały koncert został zakończony odegraniem "Pussy", poprzedzonym wielce gustownym "odpaleniem słońca" podczas pauzy w "Sonne". Samo "Pussy" zaczęło się tanecznie, bo od jego początkowego bitu ale w wersji podkręconej i znacznie wydłużonej, a co wykorzystały panienki stojące na skraju naszego młyna, ruszając się bardzo fajnie w jego rytm. Sam Lindemann był w przekomarzający sposób zwiedziony tym, że pierwsze anglojęzyczne wersy "Pussy" zostały słabo zaśpiewane przez publikę, bo jego gesty nawiązujące do tekstu pozostały bez właściwego rezonansu. No cóż- my byliśmy lekko zdegustowani z kolei tym, że "Pussy" zostało wybrane na gwóźdź programu. Ten utwór nie jest zły, jest nawet dobry, ale w repertuarze są zdecydowanie lepsze nadające się na finał. Rozumiemy, że brak "Engel" był podyktowany [być może] niemożnością wystąpienia wokalisty z ogromnymi skrzydłami anioła- ale gdzie się podziała znakomita "Amerika"? Przecież ona też ma częściowo anglojęzyczny tekst, czyli treść wielce odpowiednią dla festiwalowej publiczności. Albo dlaczego na ich występach pomijany jest całkowicie [jeszcze świeży] singiel "Mein Land", z prostym niemieckim tekstem mogącym być śpiewanym przez publiczność nie znającą tego języka?; ale jednocześnie w ramach rozpoczęcia bisu prezentowana jest nowa wersja na pianino starego "Mein Herz Brennt", o treści wręcz poetyckiej? Ogólnie fajnie, że sobie dodają trud [i koszt] taszczenia ze sobą wystylizowanego pianina tylko na potrzeby tego jednego numeru- ale podczas grania tej piosenki zdecydowanie brakowało użycia w niej czerwonej racy symbolizującej płonące serce, a co miało miejsce chociażby 2 lata temu w Gdańsku. Przecież to jest taki sam rekwizyt dodający uroku, jak gigantyczny penis z którego Lindemann spuszcza się na publiczność przed ostatnim refrenem "Pussy"; dodajmy, że po raz drugi jeśli liczyć też mały wytrysk w "Bück Dich". No i wracając jeszcze do tego "Pussy", to także był drugi raz tego wieczoru, kiedy to cały zespół uklęknął a sam wokalista "dziękował bardzo" Warszawie po polsku [oraz angielsku i niemiecku]

 

Setlista z występu Rammsteina 4 czerwca przedstawia się tak:

  • Ich Tu Dir Weh
  • Wollt Ihr Das Bett In Flammen Sehen?
  • Keine Lust
  • Sehnsucht
  • Asche Zu Asche
  • Feuer Frei!
  • Mein Teil
  • Ohne Dich
  • Wiener Blut
  • Du Riechst So Gut
  • Benzin
  • Links 2-3-4
  • Du Hast
  • Bück Dich
  • Ich Will
  • Mein Herz Brennt
  • Sonne
  • Pussy

 

Z listy niespełnionych życzeń, oprócz nie zagrania konkretnych utworów, możemy wymienić brak deszczu podczas samego występu. O ile na koncercie KoRna trochę pokropiło, przynosząc chociaż trochę orzeźwienia, tak na Rammsteinie nie spadła ani kropla deszczu. A brud na glanach i spodniach i tak potem mieliśmy, od tego błota co to powstało jeszcze zanim dotarliśmy na teren festiwalu. Czyli dostaliśmy opcję najgorszą z możliwych- błoto bez samego uprzedniego napierdalania się w deszczu. To tak jakby zaciążyć bez seksu

Także zainstalowane po bokach sceny telebimy były do dupy- miały za dużą saturację, albo coś koło tego, bo zdecydowanie przekłamywały kolory. Poza tym były tylko dwa i z takim samym obrazem, a bawiąca się publiczność pokazywana była rzadko- młynów nie odnotowaliśmy na telebimach w ogóle. A co dziwi, bo realizator wizji najwyraźniej był ze składu technicznego kapeli, gdyż wiedział co się będzie działo w połowie "Feuer Frei!". I dlatego też w odpowiedniem momencie przełączył widok na kamerę umieszczoną na stałe przy stanowisku z klawiszami, gdzie Flake wyciskał piszczący dźwięk, który to został wyłączony przez teatralnie wkurwionego wokalistę- walnięciem głową producenta tego piszczącego dźwięku o rzeczone klawisze

Poza tym, w biletowanym tłumie trafiły się oczywiście buraki i głupie pizdy. Bo jak zwykle byli tam tacy i takie co to muszą w tłumie palić papierosy i śmierdzieć naokoło fajkami, zarówno przed samym koncertem jak i w jego trakcie. Inni z kolei oderwani od rzeczywistości osobnicy oburzali się, że ktoś obok nich poguje gdy oni filmują ze swojej komórki. A w przerwie przed bisami natomiast jakieś barany beczały na cały ryj w kółko hasło "Kur-wa mać! Ramm-stein grać". Czyli jak widać, słychać i czuć, relatywnie wysoka cena wejściówki nie eliminuje z uczestnictwa w imprezie osobników niedorozwiniętych umysłowo i emocjonalnie, którym wyrafinowane przedstawienie muzyczne myli się z prymitywnym meczem piłki nożnej. Zapewne to zapach trawy dolatujący z tej "zielonej płyty" lotniska zmylił te barany i owce, ściągając je pod scenę

Co do nagłośnienia, to podobnie jak na występie KoRna, tam gdzie my staliśmy czystość dźwięku nie zachwycała. Niestety czasami bez patrzenia na to kto akurat śpiewa jakiś refren, szło pomylić wokalistę ze wspomagającymi go na mikronach gitarzystami. Jak teraz, pisząc te słowa, oglądamy kręcone z oddali marnej jakości filmiki na Tubie, to aż nas dziw bierze jak bardzo rozróżnialne są poszczególne wokale na tych amatorskich zapisach audio-video. Może więc to tylko pod sceną była taka lekka chujnia dźwiękowa?

Ogólnie były dobre momenty, takie jak potężna chmura białego dymu mającego symbolizować tytułowy popiół na zakończenie "Asche Zu Asche" czy bardzo stary motyw z "fanem" wbiegającym na scenę. Tego wieczoru "wtargnął" on gdzieś tam z boku płyty na scenę przy końcu "Benzin"; i trzeba przyznać, że pomimo iż Lindemann cały czas go dopiekał, to ten kaskader długo sobie biegał, kończąc swój pobyt na scenie air guitaringiem przy Kruspe, dodatkowo zachęcającym go do tego. Z innych elementów niewykorzystanych w Gdańsku 2 lata temu a zaprezentowanymi teraz w stolicy, można wymienić na przykład długi prysznic iskier spływających bezpośrednio na wokalistę, gdy stanął on sobie pod jednym kolistych elementów scenografii. Ale też pewnych rzeczy brakowało, jak na przykład płonących gitar w "Du Riechst So Gut" czy pontonu wypuszczanego na ręce fanów. Słabo widoczny był też Christoph Schneider- i nie jest to tylko zwykła niedola perkusistów. Bo jego obecność, podobnie jak i zasuwającego na basie Riedela, jest mało zintegrowana z przedstawieniem; bo czy np. celowe podrzucenie pałkami i [i jak mniemamy niezamierzone niezłapanie narzędzia pracy przed pierwszą zwrotką "Wollt Ihr Das Bett In Flammen Sehen?"] można zauważyć w inny sposób niż oglądając to potem na YouTubie? Trudno wymagać od pałkarza, aby ruszał się na swoim stanowisku tak jak klawiszowiec Christain "Flake" Lorenz chodzący po bieżni, ale też ogólna pasywność jaką prezentuje Oliver Riedel stojąc przez większą część czasu na górze sceny jest wręcz uderzająca, zwłaszcza po zestawieniu jej z aktywnością znajdujących się pod nim gitarzystów. Kierowanie snopów światła tylko na sekcję rytmiczną wtedy, gdy to wyłącznie ona gra, pomaga temu zaradzić ale w stopniu minimalnym. To, że to Schneider rozpoczyna w widowiskowy sposób "Links 2-3-4", przejmując na stojąco rolę dyrygenta tłumu na te paręnaście sekund, to też zdecydowanie za mało. Także charakterystyczna pozycja ze zgiętymi kolanami w jakiej czasami ustawia się Riedel ze swoim basem to jest takie minimum pozwalające zwrócić na niego uwagę inaczej niż za pomocą uszu. A wracając do braków, to należy wymienić także nieobecność rammsteinowego marchandise busa, w wyniku czego można było kupić jedynie t-shirty i kubki w zbiorczym punkcie handlowym obejmującym wszystkie kapele- zadziwiająco przaśnie jak na dwudniowy festiwal w stolicy. Bo jeśli się nie mylimy, to w tym punkcie nie była nawet prowadzona sprzedaż płyt kompaktowych

Można jeszcze pochwalić organizację, za bardzo sprawne i szybkie wyprowadzenie ludzi z terenu imprezy. Były porozstawiane agregaty oświetleniowe, a po drodze w dalszym ciągu stała obsługa oraz działały punkty gastronomiczne. Z głośników natomiast poleciał komunikat dotyczący komunikacji miejskiej, a za ogrodzeniem chodził facet w odblaskowej kamizelce z wystylizowaną na logo literą "I", który przez megafon udzielał informacji w tym samym temacie. Natomiast policja kierowała ruchem, co na przykład umożliwiło sprawny wyjazd na miasto kolumny składającej się z ambulansów i innych funkcyjnych pojazdów, pod którą się zresztą podłączyliśmy. Jako, że panowie Jared Leto i jego kapela 30 Seconds To Mars oraz grający pod własnym nazwiskiem James Newsted z nowo powstałym zespołem to trochę za mało jak dla nas aby zostać na drugi dzień festiwalu, toteż tej nocy zwiedzaliśmy polskie drogi i stację benzynową

 

Całość doświadczenia, korzystając z przytaczanego punktu odniesienia, można streścić tak: w 2011 w Gdańsku był Spektakl, a w 2013 we Warszawie zaledwie przedstawienie. Niby byliśmy w tym samym Teatrze, ale to jednak nie była ta sama jakość i wrażenia; a preludium pod tytułem "KoЯn" wypadło wręcz blado

 

A na sam koniec tego całego jarania się Rammsteinem pozostaje nam zwrócić uwagę na pewną około koncertową kwestię ich dotyczącą. Otóż nasz kolektyw cały czas czeka na ukazania się płyty live, dokumentującej to co wydaje się być szczytową formą tego zespołu. Dziwi nas to, że pomimo grania koncertów nawet po 3, 4 i 5 dni w jednym miejscu w ramach trasy Made In Germany 1995–2011, nie ukazała się jeszcze stosowana płyta z zapisem video. Na co oni czekają? Aż wszyscy w zespole przekroczą 50-stkę? Czy może na to, jak im się repertuar zepsuje ewentualnymi słabymi wydawnictwami, takimi jak całkowicie nienadający się do słuchania album "Rosenrot"? Przecież ostatni, a zarazem dopiero drugi, album z pełnym zapisem ich występu na żywo, Rammstein wydał był w roku 2005- czyli już prawie 10 lat temu. I to wydawnictwo nawet otrzymało potem w kilku krajach nagrody wysoką sprzedaż, czyli znane wszystkim fanom muzyki Platynowe i Złote Płyty

Kur-wa mać! Ramm-stein na-gry-wać!

Bayer Na Full [MADE IN CHINA]

2013 05 31

W drugiej połowie kwietnia w "Polityce" [w numerze w numerze 2094] został obalony muzyczny mit rzekomego sukcesu disco z pola w Chinach. Krzysztof Darewicz, promotor pewnej polskiej restauracji w Chinach kontynentalnych, w rozmowie z Agnieszką Wójcińską wytłumaczył jak według niego w rzeczywistości było z jego próbą sprowadzenia do Chin abominacji muzycznej Bayer Full:

Bayer Full miał stworzyć atrakcyjny produkt na tutejszy rynek. Ale nasze drogi z liderem zespołu Sławomirem Świerzyńskim się rozeszły, bo w pewnym momencie doszedł do wniosku, że chciałby, żeby zespół pod hasłem "Chiny" był atrakcyjny w Polsce. I zaczął poza mną kreować fakty medialne, podając coraz dziwniejsze informacje o niesamowitych kontraktach i milionach sprzedanych w Chinach płyt. Mnie nic na ten temat nie wiadomo. Dziwi mnie tylko, że media nie zadały sobie trudu zweryfikowania tych informacji

Kolektyw muzyczny Polska Ojczyzna Robotów zadał sobie trud sprawdzenia. Napisaliśmy e-maila w poprzednią sobotę do Sławomira świerzyńskiego, z pytaniem o możliwość skomentowania wypowiedzi tego Darewicza. Odpowiedź przyszła zaraz po tamtym weekendzie:

Pan Krzysztof Darewicz, był wynajęty przeze mnie do tłumaczenia piosenek i nauczenia nas wymowy tekstów w języku chińskim i za to otrzymał trzykrotnie większe wynagrodzenie niż się umawialiśmy [posiadam potwierdzenia otrzymywanych kwot]. Nie wiem jakie były Jego oczekiwania i plany ale nie uważałem za stosowne wtajemniczać osoby postronne do mojej działalności gospodarczej związanej z Chinami i pozostałymi. Kontrakty na licencje o jakich wspominałem są realizowane z dużym powodzeniem, obecnie przy pomocy Chińskiej Ambasady w Warszawie czynimy przygotowania do medialnego koncertu "Święta Wiosny" realizowanej przez CCTV. A w kwestii weryfikacji medialnej to proszę sprawdzić w Chinach czy jesteśmy rozpoznawalną grupą muzyczną

Absolutnie nie możemy więc opublikować przygotowanego zawczasu tekstu, którego fragment brzmiał "do dzisiaj nie uzyskaliśmy odpowiedzi - ergo - sprzedawanie płyt z tymi gównami jakie oni produkują jest możliwa tylko w samej ojczyźnie disco z pola". Zamiast tego jesteśmy zmuszeni napisać zgodnie z prawdą taki komunikat:

Jak tylko strona GoldenRecords.pl zacznie ukazywać się także w wersji chińskiej, to wtedy przeprowadzimy weryfikację tej kontr-wypowiedzi, poprzez wykonanie na terenie Chin szeroko zakrojonych badań popularności formacji Bayer Full

Re-Re-Recenzja Nowej Płyty KULTu "Prosto"

2013 05 13

Czy to już koniec KULTu?

Re-Recenzja Nowej Płyty KULTu "Prosto"

2013 05 12

Po prostu gówno, a nie płyta z piosenkami

Recenzja Nowej płyty KULTu "Prosto"

2013 05 11

A myśleliśmy, że to poprzednia płyta KULTu była zła

Muzyczny Rozpierdol Formatu Telewizyjnego

2013 05 03

Formacja The Prodigy stoi na stanowisku, że ich muzyka wraz z ekspresją sceniczną prezentowaną na żywo nie nadają się do telewizji, dlatego też nigdy nie dali występu w żadnym programie [i wystąpić przed kamerami w studio nie zamierzają]. Do niedawna w pełni się z nimi zgadzaliśmy, gdyż także nie byliśmy w stanie sobie wyobrazić tego ich scenicznego szaleństwa przykrojonego do telewizyjnych standardów. Ale 1 maja 2013 roku zostało muzycznie rozpierdolone jedno ze studiów telewizyjnych należących do kanału Comedy Central, a konkretnie to w którym nagrywany jest wyśmienity program pod tytułem "The Colbert Report". I to po raz drugi w jednym i tym samym tygodniu!

Otóż najpierw w programie naszego prawicowego idola Stephena Colberta wystąpiła była 29 kwietnia grupa Iggy And The Stooges ze swoim nowym singlem "Job". 66-letni ojciec chrzestny punkrocka Iggy Pop pokazał jednak, że nie zamierza zakładać papci i popijać kakauko przed kominkiem. Praktycznie od razu przekroczył miejsce w którym występują u Colberta jego muzyczni goście, po czym zwyczajowo obnażył swoją klatę, aby pod koniec piosenki śpiewanie refrenu scedować na przypadkowo wybrane osoby z audytorium. Dzięki temu wyjściu przez Iggy'ego poza ten schemat miejsca, fani Colberta którzy [tak jak my] nie mieli okazji nigdy być na nagraniu programu, mogli zobaczyć co nieco z tego, jak od strony technicznej wygląda takie nagranie odcinka [S9-E57]; bo kamerzyści / montażyści siłą rzeczy pokazywali praktycznie wszystko jak leci. No i poza tym wokalista śpiewając o tytułowej pracy nie opuścił przymiotnika "gówniana" występującego w tekście tejże piosenki, a co można było usłyszeć dopiero podczas oglądania tego występu w Internecie na stronie Colbert Nation, bo podczas transmisji telewizyjnej "gówna" zostały skrzętnie wycięte ze ścieżki dźwiękowej. Także w drugim utworze tego wieczoru, singlowym "Burn", wokalista się nie oszczędzał i w odpowiednim momencie dobił do publiczności

 

Drugim, a właściwie trzecim i czwartym, iście pogowym występem w tym tygodniu był duet Macklemore i Ryan Lewis, w odcinku wyemitowanym 1 maja [S9-E57]. Najpierw, w ramach transmisji telewizyjnej, wykonali oni teoretycznie spokojną piosenkę "Same Love", z towarzyszącą im na wokalu Mary Lambert i dwuosobową sekcją dętą w składzie Owuor Arunga i Craig Cramer. Ruchy sceniczne rapera Macklemore'a są prostu ekstremalne, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nawet przy takich wolnych utworach jak "Same Love". Także jego producent muzyczny Ryan Lewis, znajdując się tyłu za stołem z laptopem, samplerem, gramofonem i szczątkową perkusją w postaci 4 talerzy pokazał co to znaczy Występ przez duże W. Sekcja dęta także wnosiła trochę życia na tej zaimprowizowanej scenie, urządzanej w "The Colbert Report" zawsze tam gdzie Stephen przeprowadza swoje wywiady na siedząco

 

Ale wszystko to nie przygotowało nas na to co miało nastąpić w drugiej piosence tego wieczoru, czyli "Can't Hold Us" emitowanej dnia następnego wyłącznie przez Internet. Ogólnie od początku ze strony zespołu było pogo. Macklemore wyglądał i zachowywał się tak jak my zachowujemy się w młynie, jeśli akurat nie chcemy się w nim napierdalać z innymi kozakami. Arunga i Cramer z sekcji dętej momentami dorównywali wyskokom i pozom rapera, a ruszający się z tyłu Lewis wchodził w rolę hypemena i swoimi ruchami przykuwał uwagę nie mniej niż znajdujący się przed nim raper. Natomiast udzielający się wokalnie w tym utworze Ray Dalton miał z kolei swoje ruchy stonowane i płynne, tak jakby w opozycji do kolegów- na swego rodzaju kontrastowej zasadzie, a co o dziwo komponowało się w zgrabną całość. Widać było, że są to wszystko rzeczy przećwiczone, ale zarazem nie pozbawione spontaniczności. Najlepszym momentem był oczywiście tak zwany breakdown, po którym muzyka w znacznej mierze ustąpiła wokalom zarówno zespołu jak i publiczności zgromadzonej w studio. Albowiem Macklemore wypierdolił na schody pomiędzy publikę a Lewis wyrwał ze swoim mikrofonem do przodu sceny, przejmując tym samym zadania rapera- i to niezwykle sprawnie. Po prostu nastąpił muzyczny rozpierdol studia

 

Poprzednim tak energicznym numerem w "The Colbert Report", z tak ekspresyjnym jego wykonaniem, był kawałek "Words I Never Said" w wykonaniu Lupe Fiasco i Skylar Grey, a co miało miejsce aż 2 lata temu, bo 9 maja 2011 roku [w odcinku S7-E61]. Sądziliśmy, że tamtego wykonania nic nie przebije a tu proszę- w jednym tygodniu trafiły się aż dwie grupy, jedna ze starego pokolenia z bogatym dorobkiem scenicznym i druga w postaci relatywnie młodego duetu dopiero na progu swojej światowej kariery

A co jeszcze ciekawe, "Can't Hold Us" wskoczyło na topowe pozycje list przebojów w USA po tym, jak kawałek ten został odegrany 2013 03 02 na antenie stacji NBC w Saturday Night Live [38-15]. Jednakże tamten telewizyjny występ, mimo iż też energiczny, nie może się równać z tym z Comedy Central. A w ogóle, to ta piosenka została wypuszczono jako singiel dawno temu, bo w sierpniu 2011- czyli mamy tutaj do czynienia z tak zwanym sleeper hit

 

Pozostaje mieć nadzieję, że oba te utwory Macklemore'a i Lewisa, pochodzące z wydanej niezależnie od wytwórni fonograficznych płyty "The Heist", nie znikną po pewnym czasie z archiwum "The Colbert Report". Bo w repozytorium tym dostępne są on-line niby wszystkie klipy od początku istnienia tego show- za wyjątkiem kawałków muzycznych, które często można w tymże archiwum odnaleźć ale nie można ich obejrzeć

A co do samego telewizji oglądania, to kolektyw Polska Ojczyzna Robotów robi to właśnie w ten sposób- przez Internet i tylko ściśle wyselekcjonowane anglojęzyczne programy. Bo tylko w taki sposób można wyłowić [chociażby muzyczne] perły bez jednoczesnego nurzania się w gównie aż po czubek mózgu

Nie Lubimy Decybeli

2013 04 17

Przedwczoraj na kanale UrbanRecTV w serwisie YouTube miał premierę remix "Nie Lubimy Robić", hitu Donatana nagranego wspólnie z kapelą Percival oraz z tekstami raperów Kajmana i Borixona. Został do niego zrealizowany także videoklip go promujący z udziałem samego Donatana i raperów. Autorem tego oficjalnego mixu jest 101 Decybeli

Po jego projekcji kolektyw muzyczny Polska Ojczyzna Robotów nie ma wątpliwości, że "Nie Lubimy Robić (101 Decybeli Remix)" to są typowe hip hopowe sieczkobrzęki. Wyśmienity oryginał został zmasakrowany do tego stopnia, że wokal w drugiej zwrotce brzmi wprost odpychająco. To co wcześniej stanowiło zgraną całość, teraz w ogóle do siebie nie pasuje; nowy bit został na siłę doklejony do starego tekstu w wyniku czego remix nie trzyma się kupy. Ta produkcja po prostu nie nadaje się do słuchania; ani do tańczenia czy do ruchania, ani nawet nie nadaje się do ćpania. Przeznaczenie tego mixu jest po prostu dla nas totalną zagadką. Może to jest taki wielce wyrafinowany żart ze słuchaczy? Bo jeżeli tak to jest on także wielce nieudany; a co więcej: nie wiadomo, czy teraz podczas słuchania oryginału nie będzie się doświadczało muzycznych flashbacków do bezdennego remixu, skutecznie uniemożliwiając tym samym czerpanie przyjemności z puszczania sobie wersji pierwotnej

Co do warstwy wizualnej natomiast to wiadomo, że co innego jest na planie a co innego może z tego wyjść w montażu, ale są pewne granice- wyraźnie zakreślone świadomą publikacją gotowego materiału. W tym przypadku za tym Rubikonem na Donatana czekał już tylko niezamierzony pastisz, żeby nie powiedzieć kicz. Bo najpierw mamy sytuację jak z kina- czyli przez 18 sekund logotypy różnych podmiotów związanych z tym klipem, ale to jeszcze można zrozumieć bo przecież taka produkcja video kosztuje. No ale potem jest już tylko gorzej, ale taki to jest właśnie efekt myślenia, że wystarczy ściągnąć kilka wypindrzonych panienek na plan i je filmować w różnych pozach i wnętrzach. Całkowicie niezrozumiałe jest na przykład zaimplementowanie motywu dominy i jej niewolniczki- no co to kurwa ma być za ero-kicz? Niedawny żenujący wspólny videoklip Dody i Fokusa to przy tej scenie awangardowy artyzm czystej postaci

W ogóle cały ten videoklip wygląda tak jakby był nakręcony do nie wiadomo jakiej muzyki. A potwierdza to fakt, że doszło do oficjalnego wydania całej płyty z remixami singla "Nie Lubimy Robić", a to z kolei składa do postawienia tezy, iż najpierw nakręcony został klip [bo text się przecież nie zmienił] a dopiero potem wybrany został konkretny remix z pośród 10 obecnych na albumie. A jedyny zabieg estetyczny godny uwagi w tym medialnym gównie to pokryta złotym glitterem dziewczyna widoczna między innymi na 2:26- w teorii jest to tani efekt ale właśnie to momenty z nią jako jedyne bronią się z całej tej produkcji wizualnej. Tak jakby zostało to zrobione na zasadzie wymiany z oryginałem, gdzie zbyt często i zbyt dosłownie pokazywano biust modelki o pseudonimie Luxuria, czyniąc z tego tym samym straszną ero-łopatologię; a będącymi właśnie odwrotnie proporcjonalnie jedynymi słabymi punktami pierwotnej wersji

"Nie Lubimy Robić (101 Decybeli Remix)" to są niestety rozcieńczone popłuczyny po ciekawym albumie "Równonoc: Słowiańska Dusza", który na chwilę obecną dorobił się ogłoszonego przez ZPAV statusu Potrójnej Platynowej Płyty. Tak jak sama piosenka w wersji zremixowanej jest muzyczną zbrodnią, tak videoklip do niej zrealizowany jest filmowym dowodem rzeczowym tej zbrodni. A to, że ten klip jest zły to nie jest tylko zdanie kolektywu Polska Ojczyzna Robotów, albowiem na moment oddawania tego artykułu do druku w Internecie, liczba plusów na Tubie wynosiła 1989 a liczba minusów 773- a jak wiadomo z matematyki muzycznej, 39% słuchaczy nie może się mylić. No więc zakończymy tę recenzję tradycyjnie:

Gratulujemy

Złota Płyta Do Wyrzygania [Po Zjedzeniu]

2013 03 03

W lutym tego roku, pewna krakowska cukiernia, której to nazwy na stronie Golden Records Polska Ojczyzna Robotów oczywiście nie wymieni [aby nie robić jej darmowej reklamy], uhonorowała zespół Weekend wyprodukowaną przez siebie jadalną "Złotą Płytą Winylową". Działo się to w ramach nagradzania formacji Weekend w związku z komercyjnym sukcesem ich albumu "Ona Tańczy Dla Mnie", zawierającego ich youtubowy hit o tym samym tytule

Takiej nieoficjalnej złotej płyty nie powinno się mylić z certyfikowanym trofeum przyznawanym w Polsce przez Związek Producentów Audio-Video. Grupy Weekend nie należy natomiast mylić z niewątpliwie utalentowanym solowym artystą kanadyjskim o pseudonimie The Weeknd. A samych sieczkobrzęków grupy Weekend nie tyle nie powinno, co nie można pomylić z muzyką

Żenada I Sieczka

2013 02 02

Andrzej Nowak to założyciel formacji TSA, która w roku 1983 zdobyła Złotą Płytę Winylową za singel "Zwierzenia Kontestatora / 51". Niedawno został on poproszony o ocenę polskiej branży fonograficznej, począwszy właśnie od lat 80-tych XX wieku. Wypowiedzi na ten temat dokonał w ramach wywiadu udzielonego "Rynkowi Muzycznemu" [w jego drugim numerze ze stycznia 2013], zawierając w niej parę ciepłych słów o początkach kariery swojej oraz współpracy z innymi wykonawcami. A potem przeszedł do czasów bardziej współczesnych:

A to, co się dzieje teraz w Polskiej muzyce- żenada. A dzięki komu? Jest paru klientów, którzy kreują i propagują to, co jest najgorsze. Dla paru nędznych srebrników, brak mi słów. Wystarczy włączyć kolejną stację radiową i wysłuchać tej samej sieczki, nawet w tej samej kolejności. Najśmieszniejsze, że jest to ta sama wszechobecna ekipa, która zgarnia podzieloną kasę, starając się nie dopuszczać nikogo do żłobu, a wszechmocne media, korzystając ze swojej władzy, dalej robią to, co chcą pod dyktando paru decydentów [...]

No normalnie układ i sitwa, której trzeba wywrócić stołek i przewietrzyć salon. Kolektyw Polska Ojczyzna Robotów nominuje do przeprowadzenia tego zadania Eksperta Śledczego Antoniego Macierewicza

Muzyczny Kicz Roku 2012

2013 01 12

Kolektyw muzyczny Polska Ojczyzna Robotów dokonał oceny zeszłego roku pod kątem najgorszych gówien wyprodukowanych przez branżę fonograficzną

Zasłużonym zwycięzcą został zdobywca chuj wie ile Platynowych Płyt Winylowych Justin Bieber, który wraz z Nicki Minaj [o jak zwykle über plastikowym image'u] popełnił zbrodnię muzyczną pod tytyułem "Beauty And A Beat"

O przyznaniu tytułu Kiczu Roku zadecydował fragment videoklipu zrealizowanego do tego singla, pochodzącego z płyty Najlepszego Wokalisty Wszechczasów Justina Biebera "Believe". Albowiem akcenty humorystyczne w fragmencie klipu "Beauty And A Beat" 3:26-3:32 są całkowicie niezamierzone przez jego twórców- a więc definitywnie obciążające ich konto. Ażeby nie było wątpliwości, iż to właśnie ten fragment jest kwintesencją całego filmiku, to jak to widać poniżej, nawet samo VEVO użyło na YouTubie stopklatki ze sceny zawierającej tenże fragment

Gratulujemy

Jezusmaryja!*

2013 01 12

2 października 2012 roku miała miejsce premiera 3 z kolei płyty Marii Peszek. Poprzednie 2 albumu były tak beznadziejnie nie nadające się do słuchania, że na tej artystce postawiliśmy kreskę. I o ile dalej podtrzymujemy nasze zdanie o jej debiucie i o follow-upie, że nie ma na nich ani jednego kawałka godnego uwagi, tak w przypadku tego wydawnictwa jest odwrotnie- jest na nim tylko jeden zjebany utwór

Poza piosenką "Padam", cała [teraz już Platynowa] płyta jest po prostu dobra a momentami nawet wyśmienita. Są na niej zarówno nastrojowe teksty przy akompaniamencie pianina jak i punkowo-elektroniczne brzmienia spod znaku grrrl power. "Sorry Polsko" to tylko jeden z highlightów tego albumu, gdyż równie dobre są te opowiadające o depresji; aczkolwiek nawiązania do tej choroby są chyba w każdym z textów, w tym także w "Sorry Polsko" właśnie

Jest to tym samym niezmiernie rzadki przypadek, że wykonawca który najpierw ssał, nagle ma dobry nie tyle jeden czy drugi kawałek, ale od razu całą swoją nową płytę

* niepotrzebne skreślić!